Informacja
Ten artykuł wymaga edycji, aby być zgodnym z nowymi zasadami SquareZone. Obecna wersja zostanie wkrótce dostosowana do standardów.
Miasto spało. Nie był to typ miasta, które bardzo łatwo zapada w sen,
jednak od kilku wieczorów na ulicach zobaczyć można było o wiele mnie ludzi
niż jesienią, czy latem. Nikt do końca nie wiedział dlaczego tak się działo,
ale z całą pewnością miał na to wpływ śnieg, malowniczo pokrywający
dachy domów, w którego migotliwych płatkach odbijało się światło księżyca
i gwiazd, i widniejący na ich tle zamek królewski. Ktoś patrzący z boku mógłby
pomyśleć, że czas się tu zatrzymał. Chociaż... jakby się dobrze przyjrzał,
to zobaczyłby światło odbijające się od dzwonu na wieży w mieście. No i
jeszcze usłyszałby serię cichych kichnięć.
- A niech to - Mosh mocno smarknął i wytarł nos trzymaną w łapkach
chusteczką - Nie cierpię zimy, kupo
Jeszcze raz kichnął i przetarł nos, po czym przyłożył ręce bliżej płonącego
przed nim niewielkiego ogniska. Nakrył się kocem i chwilę powiercił się w
miejscu starając się dojść do najwygodniejszej i dającej najwięcej ciepła
pozycji, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.
- Kogo przywiało tak późno w nocy? - Mosh leniwie odwrócił łepek w
kierunku drzwi i lekko zachrypniętym już głosem zawołał - Kto tam, kupo?
Nie było odpowiedzi, jednak drzwi wieży lekko się rozchyliły i do środka
wtoczyła się spora kulka śniegu. Po chwili kulka ta wstała i otrzepała się
ze śniegu, odsłaniając zesztywniały z zimna pompon i skrytą pod zielonym płaszczem
postać ze sporą torbą na plecach.
- Dobry wieczór, kupo - powiedział po chwili przybysz, podchodząc do ogniska
i wystawiając skostniałe łapki przed siebie
- Stilzkin! - powstał szybko Mosh i podbiegł do przyjaciela, zdejmując mu z
pleców ciężką torbę i zapraszając bliżej - Co cię tu sprowadza, kupo? Przytachałeś
na święta?
- Nie... jest pilna sprawa, kupo - powiedział Stilzkin siadając przed
ogniskiem i rozcierając łapki
Mosh usiadł szybko na swoim miejscu i podał przybyszowi jeden koc. 'Jest źle'
pomyślał 'dawno nie widziałem tak przejętego Stilzkin'a. Przez chwilę
siedzieli w milczeniu, w którym gość rozgrzewał swoje zziębnięte ciało, a
gospodarz czekał grzecznie na wyłożenie sprawy.
- Mogouay jest ciężko chory - powiedział krótko po chwili ponurym głosem.
Mosha zatkało. Przez kilka sekund nie mógł nic powiedzieć i trwał z półotwartymi
ustami, a jego pompon opadł prawie do trzaskającego cicho ogniska.
- To straszne, kupo - powiedział szeptem po chwili - Najpierw ta sprawa z
Centralą, a teraz Mogouay? Nie ma nikogo na zastępstwo?
- Nie - odrzekł Stilzkin i widząc, że nie jest to wystarczająca odpowiedź
dodał - Mognet ciągle nie działa, a Artemicion i wszyscy w centrali zajęci są
jego naprawą, kupo. Z tego powodu listy do Mogouaya od dzieci nie miały jak
dojść. Udałem się więc w podróż, żeby odebrać całą pocztę od moogli
na całym świecie, a kiedy chciałem ją oddać do Centrali, bo tam wiedzą
gdzie on jest. Powiedzieli mi, że jest ciężko chory i kazali kogoś
znaleźć. Alexandria była najbliżej...
- Bardzo źle, kupo - odrzekł Mosh - i co teraz?
Przez kilka sekund trzaskanie drewna w ognisku było jedynym hałasem. Przez
kilka sekund, ponieważ tyle zajęło Mosh'owi zrozumienie całej sytuacji.
- Nie ma mowy! - odkrzyknął stanowczo, wstając na równe nogi - Znajdź
innego frajera, kupo, ja odpadam! Ja nie cierpię zimy! Nie znoszę śniegu, nie
znoszę zimna i nie znoszę wysokości.
- Ale uwielbiasz święta, kupo - odpowiedział spokojnie - Poza tym w
Alexandrii nikogo nie ma. Chesnut i Kupo wyjechali do Treno, a Serino jest na
pokładzie Red Rose 2, który teraz jest gdzieś w Lindblum. Tylko ty zostałeś
Mosh.
- Ale ja przecież nie dam rady - załamał ręce Mosh i spojrzał na starszego
zmieszanym wzrokiem - Nie mam pojęcia o pracy Mogouay'a. Nie mam nawet sań,
kupo. Nie wiadomo nawet gdzie mieszka Mogouay.
- Dlatego ci pomogę- odrzekł spokojnie Stilzkin uśmiechając się - Chyba nie
myślisz, że wszystko zostawię na twojej głowie.
- No, ale wigilia jest przecież jutro, kupo - znów załamał się Mosh -
Jak niby mamy zdążyć, co? Na biegun jest przecież szmat drogi! A my nie mamy
żadnego środka transportu!
- Chcesz powiedzieć, kupo, że nie chcesz pomóc Mogouay'owi? - zapytał również
wstając gość, spoglądając mu w oczy.
- No... ten.... kupo... po prostu nie wiem... bo ja... - pogubił się w swych słowach
Mosh - Naprawdę nie ma nikogo innego?
Wymienili długie spojrzenie. Ogień się ostatecznie dopalił, a cichy, zimny
wiatr poruszył lekko zwisającym u szczytu wieży dzwonem.
- Dobra - powiedział zrezygnowanym głosem Mosh, nie szczędząc nutki wyrzutu
- tylko daj mi się spakować, kupo. Coś czuję, że te święta, to nie będą
miłe święta, kupo...
- Stop - powiedział w końcu zdyszany Mosh przystając na jednym z dolnych
schodków, opierając się skostniałymi z zimna rękami o jeszcze zimniejszą i
na dodatek wilgotną ścianę - Możesz mi wyjaśnić co my tu robimy?
- Musimy się dostać do Lindblum, kupo - odpowiedział Stilzkin nie zatrzymując
się i schodząc niżej - Przecież już ci mówiłem.
- Tak, ale z tego co, kupo, pamiętam, to Lindblum nie jest pod ziemią - odrzekł
doganiając kompana
Stali na okrągłym, kamiennym placyku, gdzieś głęboko pod ziemią. Pytał się
go o to jak konkretnie planuję się dostać do Lindblum już wtedy, gdy
Stilzkin poprowadził go jakimś tajemnym przejściem przy murach zamku, a następnie
ponurymi, stromymi schodami coraz głębiej w dół. Po tym jak rozchodził się
tutaj dźwięk szło poznać, że to wielkie pomieszczenie. Śliska, kamienna
podłoga pokryta była grubą warstwą kurzu. Trzymana przez Stilzkina niewielka
latarnia zdawała się jeszcze bardziej pociemniać pomieszczenie i nadawać
majaczącym w oddali sufitowi i ścianom strasznych kształtów. Gdzieś, w
odległości niemożliwej do określenia, kapała woda, wybijając w równych
odstępach głuchy dźwięk rozchodzący się po pomieszczeniu, potęgowany
przez ogólnie mroczny nastrój tego miejsca. Mosh co chwilę potykał się o leżące
na podłodze różne przedmioty, przewodnik zaś szedł pewnie i w stałym
tempie, jakby doskonale znał tą drogę. Moogle nie są stworzeniami lubiącymi
zimne, ciemne, wilgotne, obszerne i ponure miejsca. Znacznie lepiej czują się
w niewielkie, ciepłe, suche i przytulne przestrzenie z dużą ilością światła.
Dlatego niepokój Mosh'a wydawał się całkiem zrozumiały.
- Ku.... kupo... gdzie my jesteśmy Stilzkin - wyszeptał, a jego głos zamienił
się w niepokojące pogłosy i echa. Obejrzał się szybko na prawo, wlepiając
oczka w miejsce, gdzie przysiągłby, że przed chwilą widział jakiś ruch.
- W opuszczonej części zamku - odpowiedział pewnym głosem nie zwalniając
kroku - stacja gargantowa... zanim wynaleziono samoloty był to jedyny sposób
dostania się z Alexandrii do Treno i Lindblum bez przekraczania południowej
bramy, kupo.
- Stacja gargantowa? - zapytał Mosh podbiegając bliżej przyjaciela, ciągle
nerwowo się rozglądając
- Zobaczysz - odpowiedział krótko, dalej idąc przez salę
- A tak właściwie, to po co chcesz się dostać do Lindblum? - zapytał znów.
W tym momencie pojawił się koniec sali i wielki, lekko uchylone drzwi. Ściana
wyłoniła się z ciemności tak nagle i niespodziewanie, że Mosh ledwo uniknął
z nią zderzenia. Stilzkin popchnął drzwi i przystanął na chwilę, odwracając
się do kompana.
- W Lindblum znacznie łatwiej będzie zdobyć jakiś samolot. Jest tam cała
rodzina królewska z Alexandrii i ich okręt flagowy, kupo. - Red Rose 2. Na pokładzie
jest Serino, a ona ma pewnie jakieś wtyki u załogi statku i może uda się jej
jakoś namówić kogoś wysoko postawionego, żeby pożyczył nam statek na dwa
dni, kupo. Królowa Garnet ma zostać w mieście całe święta, więc jej nie będzie
potrzebny.
Stilzkin jeszcze trochę popchnął drzwi i wszedł do środka. Zdziwiony Mosh
ruszył za nim. Pomieszczenie, do którego weszli nie wnosiło do krajobrazu
niczego nowego. Kolejny zimny, ponury pokój, w którym zupełnie nic nie dało
się zauważyć. Różnica polegała na tym, że tutaj było jakby jeszcze chłodniej.
Z lewej strony czuć było zimny wiatr i świeże powietrze. Stilzkin począł
badać ścianę po prawej stronie ściany wyraźnie czegoś szukając. Mosh
wtulił się w swój płaszcz, nie mając nawet ochoty pytać go co robi. Po
chwili dało się słyszeć ciche 'aha', znaczące zapewne, że Stilzkin coś
znalazł. W migotliwym świetle latarni można było dostrzec, że tym co znalazł
jest sporej wielkości dźwignia. Podróżnik zaparł się i pociągnął ją w
dół. Światło rozbłysło z kilku latarni wiszących na ścianie. Mosh nakrył
głowę łapkami oślepiony nagłą iluminacją, powoli przyzwyczajając do światła,
przywykłe już do mroku oczy. Miejsce w którym byli nie całkiem można było
nazwać pomieszczeniem, chociażby z tego względu, że nie miało ani sufitu,
ani trzech pozostałych ścian. Było tutaj kilka wiekowych kamiennych ław i
kilka pozłacanych dźwigni o różnych wielkościach i kształtach. Po lewej i
prawej stronie natomiast był szeroki tunel o okrągłym kształcie. Pod jego
sklepieniem znajdował się bardzo gruby korzeń. Był to zdecydowanie
najdziwniejszy korzeń, jaki Mosh kiedykolwiek widział. Gdyby nie jego kolor i
struktura, to można by pomyśleć, że to bardzo gruba lina, łącząca oba końce
tunelu. Przyglądał się jej chwilę, patrząc od jednego jej końca do
drugiego, zastanawiając się czemu może służyć. Przypomniał sobie wtedy
listy od Moodon'a z Lindblum, który wielokrotnie chwalił tamtejszą kolejkę
mechaniczną, łączącą poszczególne dzielnice miasta.
- Będziemy jechać kolejką, tak? - zapytał się Stilzkin'a, który właśnie
badał kilka dźwigni - Moodon mi kiedyś napisał o tej z Lindblum, kupo. Nie
wiedziałem, że jest taka w Alexandri.
Podróżnik pociągnął mocno jedną dźwignię, która przeskoczyła z cichym
piskiem i łoskotem. Z tunelu po prawej dobiegł do nich cichy, jakby daleki odgłos,
który z braku innych określeń można by nazwać piskiem. Był to zdecydowanie
nieludzki, ani niemoogli dźwięk, który zjeżył futro na skórze, już i tak
nie czującego się pewnie Mosh'a.
- Co... co to było, kupo? - zapytał się głośniej niż by tego chciał
- Nasza kolejka - odrzekł spokojnie.
Gdyby nie fakt, że Stilzkin był odwrócony plecami, kolega dojrzałby jego uśmiech.
Podszedł do innej dźwigni i pociągnął ją w dół. Spowodowało to wysunięcie
się długiego kija, na którego Mosh nawet nie zwrócił wcześniej uwagi. Na
jego końcu znajdowało się kilkanaście związanych ze sobą zielonych roślin
z zielonymi kwiatami. Cały pęk w końcu zatrzymał się jakieś pół metra od
wiszącego u góry korzenia. Stilzkin podszedł do Mosh'a.
- Przestraszony? - zapytał z drwiącym uśmiechem na twarzy
- N.. nie... kupo. - odrzekł pośpiesznie Mosh ilustrując to gestami łapek -
Po prostu wszystko się zbyt szybko dzieje.
- Bo musimy się pośpieszyć, kupo... - powiedział Stilzkin - Jak mamy zdążyć
przed wigilią, to nie mamy chwili do stracenia...
W tym momencie z tunelu po prawej stronie doszedł ich jednostajny szumiący odgłos,
w tunelu załamując się w niepokojącej kakofonii. W oddali pojawiło się światło,
migotające nietrwale w ciemnościach tunelu. Z chwili na chwile światełko
stawało się coraz jaśniejsze, a dźwięk coraz głośniejszy i wyraźniejszy.
Kiedy ich źródło pojawiło się w końcu w zasięgu wzroku przyjaciół, Mosh
aż przewrócił się na plecy i zaczął odpychać się łapkami do tyłu, próbując
skryć się przed monstrum. Do wiszących na kiju roślin podbiegł szary,
niesamowicie wielki owad, swoimi sześcioma chitynowymi odnóżami zaczepiony głową
w dół o wiszący korzeń. Kiedy tylko się zatrzymał otworzył swoją wielki,
uzbrojony w szereg zębów paszczę i zaczął pożerać rośliny w szybkim
tempie. Na jego plecach zamontowano specjalne szelki, na których zwisała rzeźbiona
misternie kabina z kilkoma siedzeniami dla pasażerów i latarnią z przodu.
Stilzkin otworzył, które znajdowały się dokładnie na poziomie podłogi
stacji i usiadł na jednym z wolnych miejsc.
- Radziłbym ci się pośpieszyć - rzucił patrząc na przerażonego Mosha, który
właśnie ocknął się z pierwszego szoku i wpada w drugi - Jak gargant skończy
jeść, to kolejka odjedzie.
Mosh wstał i wskoczył do kabiny. W tym samym momencie gargant wydał pisk i
ruszył z bardzo dużą prędkością. Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a
kabiną zaczęło miotać do przodu i do tyłu. Mosh podniósł się z podłogi,
do pozycji klęczącej i poleciał znów się przewrócił, gdy potwór wykonał
ostry zakręt. Wstał w końcu i oburącz trzymając się uchwytów usiadł,
zaczepiając wszystkimi kończynami o coś co było stabilne i wystawało.
Stilzkin równie oburącz trzymał wiszącą z boku rączkę. Kabina została
zaprojektowana dla ludzi, przez co oba moogle musiały walczyć z prawami fizyki
za każdym razem, kiedy gargant skręcał lub zwalniał. Mosh nigdy w życiu nie
poruszał się z taką prędkością.
- Mocno się trzymaj, kupo - Stilzkin rzucił prawdę oczywistą.
- Nie można trochę wolniej, kupo? - odrzekł Mosh starając się przekrzyczeć
hałas wydawany przez pędzącą bestię.
- Nie można, kupo, zatrzyma się dopiero w Treno - odkrzyknął.
- Co za idiota wymyślił taką kolejkę, kupokupo? -wykrzyknął Mosh, kiedy to
o mało co nie wybił sobie zębów o ścianę boczną.
- Nie marudź tylko się trzymaj, kupo - odpowiedział - zaraz dojedziemy do
stacji
Gargant faktycznie zaczął zwalniać. Wydał z siebie kolejny pisk i nieco
wolniej podjechał do stacji, zupełnie takiej samej jak w Alexandri. Po jej środku
stała zniszczona i mocno wytarta tablica, z wielkim napisem "TRENO".
Gargant zatrzymał się przed kolejnym pękiem roślin i do środka weszło pośpiesznie
dwoje kolejnych pasażerów. Cała czwórka spojrzała po sobie bardzo
zdziwiona. Nowymi pasażerami okazali się być humanoidalny ptak i... jeszcze
jeden moogle.
- Stilzkin, kupokupo - odkrzyknął nowy rzucając się na moogla w płaszczu -
Co za spotkanie, kupo!
- Mogrich! Kopę lat, kupo - odwzajemnił powitania.
W tym momencie gargant skończył jeść i znowu ruszył w podróż, przewracając
całą trójkę moogli na ziemię. Czwarty pasażer usiadł na miejscu i patrzył
się na pozostałych. Trudno było wyczytać emocje z jego twarzy, ponieważ jej
większość stanowił imponujący dziób, a reszta była skryta pod piórami.
- Stilzkin! - powiedział Mogrich - Poznaj mojego przyjaciela, kupo! Profesor
Tot, kupo, wielki przyjaciel rodziny królewskiej z Alexandri.
- Bardzo mi miło - powiedział łagodny, a jednak dziwnym głosem Tot, kłaniając
się lekko i unosząc kapelusz jednym skrzydłem - widzę, że kolej gargantowa
jest popularna również wśród moogli. Jeszcze do dziś myślałem, że tylko
ja o niej pamiętam.
- Słyszałem o panu, kupo - powiedział Mosh - Ja jestem Mosh z Alexandri, a to
Stilzkin, podróżujący moogle.
Czwórka pasażerów skończyła w końcu wymieniać powitania, przekrzykując
wielkiego owada i starając się utrzymać na swoich miejscach wszelkimi siłami.
- Dokąd jedziecie, kupo - zapytał Mogrich - Ja i Profesor jedziemy do Lindblum,
żeby spędzić tam święta. Dostałem zaproszenie podpisane przez samą królową
Garnet. Napisała tam, że chciałaby zobaczyć mnie wśród gości na kolacji
wigilijnej, i że mogę zabrać ze sobą jedną osobę, kupokupo. To pomyślałem,
że wezmę Profesora Tota, mojego zaufanego przyjaciela i doradcę, kupo.
Tot nie uśmiechnął się wyłącznie dlatego, że w jego przypadku jest to niemożliwe.
Pozostałe dwa moogle wymieniły spojrzenia pewne zmieszania, uśmiechając się
ironicznie.
- My też jedziemy do Lindblum, ale w zupełnie innej sprawie - powiedział Mosh
- musimy się dostać na biegun północny, kupo, a najłatwiej chyba samolotem.
- Po cóż dwa moogle miałyby wybierać się na biegun - zdziwił się Tot
poprawiając okulary na dziobie.
Mosh i Stilzkin opowiedzieli nowym towarzyszom o wszystkim.
- To straszne, kupo - powiedział Mogrich kręcąc łepkiem - To strasznie
straszne... nie będzie prezentów w tym roku? To niemożliwe...
- Dlatego musimy się dostać na biegun, kupo - powiedział Mosh - Chcemy pomóc
Mogouay'owi i uratować święta.
- Możecie liczyć na moją pomoc - zaoferował się Tot - jak tylko dojedziemy
do Lindblum osobiście poproszę regenta o wypożyczenie wam najszybszego
samolotu w całym Lindblum wraz z załogą.
Stilzkin już miał mu podziękować, kiedy nagle spojrzał w górę. Nad nimi
mignęła tablica, której siedzący plecami do kierunku jazdy Mosh i Mogrich
nie mogli przeczytać.
- Trzymajcie się czegoś, kupo, bo zaraz będziemy przyspieszać - krzyknął
Stilzkin, wyprzedzając pytanie, jeszcze mocniej ściskając łapki na
uchwytach.
- Jak to możliwe, że będzie szybciej, kupo? - krzyknął Mogrich, tak samo
jak reszta robiąc co Stilzkin kazał.
Jak gdyby w odpowiedzi na to gargant zwolnił wydając kolejny nieartykułowany
odgłos i kręcąc głową w dziwny sposób. Zatrzymał się nagle, co Mosh
wykorzystał, żeby puścić uchwyty i spojrzeć za siebie. Szybko pożałował
jednego i drugiego. Tam, gdzie powinien być tunel, widniało sklepienie tunelu,
który w tym miejscu opadał pod bardzo ostrym kątem w dół. Gargant zrobił
krok przed siebie i wszystkimi kończynami ciaśniej objął korzeń. Mosh zdążył
jeszcze jedną łapką złapać uchwyt, kiedy potwór zaczął morderczy ślizg
po korzeniu. Po chwili moogle zaczął się unosić, w połowie kabiny, piętami
dotykając jej sklepienia. Niejasne kształty migały mu przez okna z prędkością
o wiele wiele większą niż ich dotychczasowe tempo. Mogrich z całych sił
zapierał się rękami i nogami, żeby również nie znaleźć się na suficie.
Tota i Stilzkina natomiast wbiło w siedzenia. Oni również trzymali się z całych
sił uchwytów i poręczy, a ich nogi zaczęły unosić się ku górze. Latarnię
na dziobie zarzucało na wszystkie strony, a jej światło skakało po kabinie,
uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek w tym całym chaosie i dopełniając
nastrój grozy. Mosh krzyczał. W każdym razie tak mu się wydawało, ponieważ
wokół panował taki hałas, że sam nie był pewien, czy dźwięki wydostają
się z jego ust. Gargant znowu wydał z siebie pisk i przerwał ślizg, biegnąc
teraz jak opętany po nieco łagodniejszym zjeździe Zwolnił do prędkości, która
teraz wydawała się jak stanie w miejscu. Mosh wystrzelił jak z procy i
solidnie uderzył głową w oparcie swego własnego siedzenia.
Mosh otworzył nieco oczy. Łapkami wymacał, że nie jest już w kabinie
kolejki, tylko na trawie. Zimne i mokre źdźbła łaskotały go w policzek,
dobudzając go do końca. Przez chwilę pomyślał, że wszystko co się dotąd wydarzyło,
było jednym wielkim snem. Jednak zastanowiło go, że wokół nie ma śniegu,
jak teraz w całej Alexandri. Wstał na równe nogi, zachwiał się i oparł się o
drzewo. 'Drzewo?' pomyślał. Rozejrzał się dookoła odzyskując świadomość.
Byli w lesie. Cała trójka siedziała na trawie w lesie, pod metalicznie szarym
niebem. Była to tak drastyczna zmiana otoczenia, że Mosh w pierwszych chwilach
myślał, ze ciągle śpi. Mogrich i Tot o czymś rozmawiali kilka metrów
dalej, kiedy Stilzkin podszedł do niego.
- Nieźle przedzwoniłeś tam w tunelu, kupo - powiedział pomagając mu odzyskać
równowagę - Mówiłem, żebyś się trzymał
- Gdzie my teraz jesteśmy? - zapytał Mosh odzyskując równowagę i pewność
ruchów. Ciągle kręciło mu się w głowie, ale powoli przestawało. Na czubku
głowy zaczął mu wyrastać guz.
- Właśnie nie wiemy - odrzekł Stilzkin i pokazał łapą na dziurę
kilkadziesiąt metrów dalej, wyglądającą na wejście do tunelu - okazało się,
że tunel jest zawalony i musieliśmy wysiąść wcześniej. Na szczęście,
kupo, tam gdzie się zatrzymaliśmy było to wyjście z tunelu, kupo.
- Tak jak by się teraz dostaniemy do Lindblum, kupo? - zapytał Mogrich
podchodzą wraz z Totem do pozostałej dwójki - Nie zdążę na wigilię.
- Musimy być gdzieś w połowie drogi między Treno i Lindblum. - powiedział
Tot - Dojście tam na piechotę zajmie nam najmniej kilka dni.
- No to po świętach, kupo... - powiedział zrezygnowany Mogrich - Nie spotkam
królowej... co za wstyd, kupo...
- Myślę, że to oni powinni się martwić - powiedział mu Tot - Żadne
dziecko nie dostanie prezentów w tym roku, skoro nie dostaną się na biegun. Pozostaje nam rozejrzeć się tutaj,
i ruszać na piechotę. Może uda nam się zdążyć na ostatnie święto...
- Ciii... -uciszył go nagle Stilzkin - słyszeliście to?
- Co, kupo? - zapytał Mosh.
Wszyscy wytężyli słuch. Po chwili cała czwórka usłyszała dziwny odgłos.
Coś jakby "kweh".
- Co to było u licha? - zapytał Mogrich zaczynając powoli panikować - Pewnie
wyczuł nas jakiś potwór, kupo, i zaraz przyjdzie nas pożreć.
- A ja myślę, że szczęście się jednak do nas uśmiechnęło - powiedział
spokojnie Tot, wpatrując się w kierunku, z którego dochodził dźwięk.
Dobiegł ich odgłos tratowanych krzaków i gałęzi pękających pod czyimiś
stopami. Ktoś biegł w ich kierunku. Kto, a właściwie co to jest zobaczyli po
chwili. Ze sporego krzaka po prawej stronie wyskoczył duży, żółty ptak, który
spadł po chwili na polankę tuż obok towarzyszy. Obrócił głowę w ich stronę
i podszedł powoli do Mogrich'a, który zaczął się szybko wycofywać do tyłu.
- Zostaw mnie... puść mówię bestio, kupo! - krzyczał moogle, kiedy chocobo
puknął go lekko dziobem. Ptak wykręcił głowę w zdziwieniu i wydał z
siebie kolejny dźwięk, typowy dla swojego gatunku. Mosh przypomniał sobie
listy od Kumop'a z Dali, który opowiadał mu wiele o chocobo. Używał wobec
nich samych pozytywnych epitetów, z zaznaczeniem, żeby nie ustawiać pompona
zbyt blisko dzioba tych wielkich ptaszysk. Sam widział go pierwszy raz w życiu.
Nagle z tych samych krzaków, z których wybiegł chocobo, wyskoczył nagle
moogle, podlatując co kawałek na swoich skrzydełkach. Ptak, który właśnie
zajął się odgryzaniem pomponu z głowy krzyczącego Mogricha, spojrzał na
przybysza.
- Tu jesteś Chobo - powiedział gość zwracając się do ptaka - natychmiast
go zostaw, kupo... puść.. niedobry Chobo.
Głównie siłą werbalnej perswazji udało się mu oswobodzić Mogricha z
dzioba.
- Trzymajcie tego potwora z dala ode mnie, kupokupo - powiedział Mogrich
wskazując drżącym palcem na ptaka, chowając się za Profesorem.
- Nie bójcie się - powiedział przybysz podlatując na grzbiet chocobo - Chobo
jest z reguły niegroźny... nie wiem co mu strzeliło do głowy.
Stilzkin podszedł bliżej do ptaka i spojrzał na siedzącego na nim moogle'a.
- Cześć Mene, kupo, dawno się nie widzieliśmy - zagaił do niego - Tak myślałem,
że tu trafiliśmy.
- Stilzkin! - Mene zleciał z Chobo i zareagował na Stilzkina jak każdy inny
moogle - Co ty robisz w Lesie Chocobo, kupo?
Podróżnik przedstawił mu skrót wydarzeń z ostatniego dnia i przedstawił mu
po kolei wszystkich towarzyszy. Mosh w tym czasie zdał sobie sprawę, że jest
już wigilijny ranek, i że nie spał przez całą noc. Co dziwniejsze wcale nie
był śpiący. 'Może to przez wszystkie te dziwne i straszne wydarzenia' tłumaczył
sobie w myślach 'przecież nie miałem nawet kiedy zasnąć'.
- Mogouay jest chory?! - przeraził się Mene - To straszne, kupo!
- Jeszcze straszniejsze jest to, że się spóźnimy na kolację w Lindblum -
powiedział zatroskany Mogrich, nie wychodząc zza pleców profesora Tota
- Nie ma sprawy, kupo - odpowiedział - Chobo zaraz was tam zabierze.
- Nieeeeeeeee - odkrzyknął, lecz głos zabrał Tot
- Świetny pomysł. W ten sposób dostaniemy się na czas.
Mene zleciał z grzbietu ptaka i zaczął unosić się na wysokości jego głowy,
unosząc się lekko i opadając wraz z ruchem skrzydełek.
- Posłuchaj mnie Chobo - powiedział do ptaka, który spojrzał na niego i wydał
odgłos zaciekawienia. Mene wskazał na Tota i Mogricha - masz zabrać tą dwójkę
do Lindblum. Nie żałuj nóg i wracaj szybko, kupo.
Tot wgramolił się na grzbiet ptaka.
- A niech to - powiedział - Chyba jestem już za stary na takie rzeczy
Złapał się szyi ptaka jednym skrzydłem, drugie wyciągnął do Mogricha, aby
pomóc mu wejść. Chobo spojrzał na moogle'a. Jedynym powodem, dla którego
chocobo nie uśmiechnął się szyderczo, był brak mięśni mimicznych u ptaków.
Mene odwzajemnił spojrzenie, z tą różnicą, że jego było pełne nieufności
i strachu. Widać było, że przez chwilę bił się z myślami.
- Dobra, kupo - powiedział pełnym rezygnacji tonem - Ale nie masz mnie dziobać,
ani ciągnąć za pompon, jasne?
Ptak nie wykonał żadnego gestu, który miałby świadczyć o tym, że
akceptuje warunki umowy. Mogrich podał rękę Totowi, ciągle obracając głowę
w kierunku ptaka, obdarzając go nieufnym spojrzeniem. Po ptak wydał kolejny z
serii typowych dla chocobo odgłosów i z dużą prędkością ruszył w na południe,
znikając reszcie z oczu.
- W też chcecie się dostać do Lindblum? - zapytał w końcu Mene, patrząc na
pozostałą dwójkę.
- Tak - odpowiedział krótko Stilzkin odwracając wzrok od znikającej na
horyzoncie plamki.
- Ale mówiliście, że zmierzacie się dostać na biegun północny - zapytał
się znowu - Więc po co chcecie się dostać do Lindblum.
- Chcemy wynająć samolot, któryby nas tam zabrał - odrzekł mu Mosh
Mene spojrzał na obu. Jego twarz wykrzywił uśmiech o nie do końca jasnym
znaczeniu.
- Ale i tak nie wiecie, gdzie mieszka Mogouay - powiedział - będziecie go
szukać samolotem przez wieczność, kupo.
- Skoro jesteś taki szczęśliwy, kupo - odrzekł Stilzkin - to zapewne zaraz
podsuniesz nam jakieś świetne rozwiązanie tego problemu.
- Tak się składa, że przyleciał do mnie na święta mój stary znajomy -
odpowiedział Mene - Chodźcie za mną, to wam pokażę.
Weszli na polanę, na której stało z dziesięć chocobo, skupionych koło
siebie, przekrzykujących się i dziobiących się nawzajem i ogólnie zajętych
własnymi sprawami. Mene wyszedł do nich, a pozostała dwójka usiadła na pieńku,
obserwując rozwój sytuacji.
- Choco - zawołał gospodarz - Choć tutaj Choco!
Z tłumiku chocobo wyszedł najpiękniejszy ptak, jakiego Mosh kiedykolwiek
widział. Był zdecydowanie większy od pozostałych, bardziej majestatyczny, a
jego pióra tak błyszczały, że przypominały złoto.
- Mene, kupo - powiedział Stilzkin do prowadzącego Choco - czy to jest jeden
ze słynnych złotych chocobo?
- Jak najbardziej, kupo - odrzekł, nie ukrywając dumy - I na dodatek on
doskonale wie, gdzie mieszka Mogouya. Pracował kiedyś dla niego
Mene podleciał do Choco i pogłaskał go po szyi. Mosh ciągle nie mógł wyjść
z zachwytu i otwartymi szeroko oczyma patrzył na ptaka niczym w obraz. Jedna
rzecz mu się jednak nie zgadzała.
- Ale dom Mogouaya jest na innym kontynencie, kupo - zapytał wstając - Jak
niby mamy się tam dostać na grzbiecie chocobo?
- Na grzbiecie zwykłego chocobo nie - odrzekł mu Stilzkin, uśmiechając się
- Ale, kupo, na jego grzbiecie owszem.
Mosh jeszcze raz przyjrzał się Choco. Nawet on, który chocobo poznał dopiero
tutaj był w stanie stwierdzić, że piękniejszego od tego nie ma na całym świecie.
Zrozumiał o co może chodzić pozostałym
- Kupo, chcecie mi powiedzieć - zaczął Mosh spokojnie, jakby niedowierzając
- że on umie latać? Myślałem, że latające chocobo to bajki dla dzieci.
- A jak według ciebie Mogouay dostarcza te wszystkie prezenty, kupo? - zapytał
go Mene, z nutką drwiny w głosie - na latającym dywanie?
Mosh zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiał.
Wiedział o istnieniu Mogouaya, ale zawsze uważał historie o latających
chocobach z jego zaprzęgu za bzdurę.
- Nie ma czasu do stracenia, kupo - powiedział w końcu Stilzkin, po czym
zapytał się Mene - Jak długo zajmie mu podróż na biegun z dwoma mooglami na
grzbiecie?
- Niedługo - odparł - I nie z dwoma, kupo, tylko z trzema mooglami. Chyba nie
sądzicie, że puszczę was z nim samego w taką podróż.
- W takim razie pakuj się, kupo - powiedział Stilzkin - każda minuta jest dla
nas cenna. Dzisiaj wieczorem musimy już roznosić te prezenty.
Po kilku chwilach Mene miał już na plecach niewielką torbę. Pożegnał się
ze swoim stadem.
- Chet, Chiko, Bocha, Choca, trzymajcie się, kupo - powiedział podlatując do
kolejnych ptaków, które okrążyły go zwartym kręgiem i swymi głosami dawały
oznakę dezaprobaty na wyjazd Mene z lasu - Churo, opiekuj się wszystkimi, kupo
- powiedział jeszcze do największego po Choco chocobo w stadzie.
Cała trójka wsiadła na grzbiet złotego ptaka. Tak jak Mosh przypuszczał,
jego pióra były lekkie, miękkie i delikatne jak nic, z czym można by je porównać.
Mene usiadł z przodu, za nim Mosh a na tyle Stilzkin. Ptak odwrócił się do
stada i pożegnał je standardowym dźwiękiem, w jego przypadku głośnym i
melodyjnym. Pozostałe chocobo odpowiedziały tym samym i Choco rozłożył
skrzydła. Odbił się lekko kilka razy, po czym z wielką siłą zaczął nimi
machać raz po raz, wzburzając tumany kurzu na polanie. Po chwili byli już
wysoko nad lasem i Choco zaczął pracowicie lecieć na północ. Z grzbietu
ptaka mieli widok na prawie cały kontynent. Po prawej, z przodu Mene dostrzegał
znajome kontury bramy południowej, zaś daleko w tyle widać było Lindblum.
Wiatr wiał im w twarze, a Mosh nie do końca wiedział czego może się złapać
dla asekuracji, a czego nie. Dlatego trzymał się torby siedzącego przed nim
Mene, który obejmował szyję ptaka. Stilzkin złapał się torby siedzącego
przed nim, również czując się niepewnie. Mosh poczuł pewną dziwną
satysfakcję czując, że taki wielki podróżnik czuje się niepewnie w jakiejś
sytuacji. Zresztą... trudno jest czuć się pewnie lecąc setki metrów nad
ziemią, na grzbiecie ptaka, słynącego z tego, że nie umie latać. Choco
podleciał jeszcze wyżej, ukazując im teraz cały Kontynent Mgły. Po prawej z
przodu dojrzeć można było kontury Alexandrii i z wielkim mieczem wyrastającym
ze środka zamku, w którym załamywało się światło. Cała okolica miasta
pokryta była śniegiem, który z ich perspektywy wyglądał jak rozsypany
cukier. Przelecieli właśnie nad górami i w oddali ukazał się im Zagubiony
Kontynent, na znajdować się musiał biegun północny.
Cała trójka z rozkoszą stanęła na stałym gruncie, po kilku godzinach
lotu. Wylądowali na małej wyspie na północ od Innego Kontynentu. Śnieg
pokrywał całą jej powierzchnię, a do tego panowała straszliwa zamieć.
Przyjaciele nie mogli dojrzeć w niej nawet swoich własnych pomponów.
- Jesteś pewien, że to tutaj, kupo? - zapytał Mosh przekrzykując wiatr.
- Choco się nigdy nie myli, kupokupo - odkrzyknął Mene zsiadając z ptaka, którego
złote pióra szybko pokryły się śniegiem.
- Chyba widzę jakiś dom - powiedział Stilzkin, pokazując ręką przed
siebie. Jak się dobrze przyjrzeć, to faktycznie można się było dopatrzyć
sylwetki małej, drewnianej chatki, ledwo widocznej w śnieżnej zawierusze.
Przyjaciele nie mając innego wyjścia zaczęli powolny marsz w jej kierunku.
Choco, zdecydowanie lepiej przystosowany do podróży po śniegu, osłaniał ich
od bijącego w oczy wiatr, lecz nie pomagało to im w dostatecznym stopniu.
Moshowi wydawało się, że pokonanie kilkudziesięciu metrów dzielących ich
od domu, zajęło mu więcej czasu, niż dotarcie tutaj z Alexandri. Chude nóżki
moogli zapadały się raz po raz w grubej warstwie śniegu, utrudniając znacząco
podróż. Ledwo widząc na oczy i nie czując swoich rąk ani nóg, przyjaciele
dotarli w końcu do małego, drewnianego domostwa. Nie wyglądało ono
najlepiej. W ścianie brakło kilku desek, śnieg pokrył okna, przez które
wydostawało się na zewnątrz jasne światło. Wszyscy byli pewni, że to, co
wydaje takie światło, musi być bardzo ciepłe. Stilzkin, idący przodem,
zapukał skostniałymi łapkami w drzwi chaty. Cała trójka stanęła bliżej
drzwi, osłaniając się nieco od wiatru. Nie było odpowiedzi. Stilzkin zapukał
jeszcze raz, nieco głośniej. Odpowiedzi ciągłe nie było. Zniecierpliwieni,
wszyscy zaczęli pukać nie przerywając przez kilkanaście sekund. Nie było
odpowiedzi. Kiedy przyjaciele chcieli coś postanowić, doszedł ich cichy głos
z wnętrza chaty.
- K... kto tam, kupo?
- Chcemy pomóc Mogouayowi - wypalił Mosh, nie mogąc wymyślić niczego
innego.
Przez chwilę nic się nie działo, a trójka przyjaciół i złoty ptak czekali
na to co się wydarzy. W końcu drzwi się lekko uchyliły i wynurzyła się z
nich głowa moogla.
- Wejdźcie do środka, kupo - powiedział i szybko schował łepek do środka.
Przyjaciele nie czekali na drugie zaproszenie. Wraz z Choco szybko weszli do środka.
Ostatnimi czasy Mosh widział wiele wspaniałych i zapierających dech w
piersiach rzeczy. Jednak kiedy otrząsnął się ze śniegu, przeklinając zimę,
nie mógł po raz kolejny uwierzyć własnym oczom. Sala do której weszli była
niesamowicie wielka. Budynek był najmniej dwupiętrowy, a każde z nich ledwo
zmieściłoby się w zamku królewskim z jego rodzinnego miasta. Wszystko było
wystrojone złotymi i czerwonymi kokardami, a na tyłach sali, do której ich
poprowadzono stała największa choinka, jaką kiedykolwiek widział, zdobiona
mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Zewsząd widać było świąteczne
ozdoby i, wbrew wszelkim prawom, było tutaj bardzo ciepło. W powietrzu wyczuć
można było zapach cynamonu i bardzo cichy dźwięk, przypominający nieco
dzwonki. Miejsce, w którym się znajdowali było na pewno salą produkcyjną.
Rozstawionych tu było setki stołów, dostosowanych do wzrostu typowego moogle,
na których leżały niedokończone zabawki dla dzieci. Gospodarz poprowadził
ich do małego pokoiku odchodzącego od głównej sali. Było tam jeszcze
cieplej, głownie z powodu wielkiego, murowanego kominka po jednej stronie ściany,
w którym trzaskał wesoło ogień. Było tutaj kilka foteli, również
dostosowanych do ich wzrostu. Moogle podał całej trójce ręczniki (naturalnie
zdobione w motyw świąteczny) i wskazał im miejsca, na których szybko
usiedli. Choco przykucnął śmiesznie w rogu, susząc swoje pióra przy ogniu.
Cała trójka poczęła wycierać swoje przemoknięte futerka, zaś gospodarz
usiadł na innym wolnym krześle i przyjrzał się gościom.
- Miło mi was poznać, kupo - powiedział w końcu - Nazywam się Mojito i
jestem pomocnikiem Mogouaya. Znacie całą sytuację?
Pozostała trójka również się przedstawiła i przytaknęli na postawione
pytanie.
- Skąd macie złotego chocobo, kupo? - zapytał się - Myślałem, że
wszystkie są na służbie u nas.
- Choco jest moim wychowankiem - odpowiedział Mene - w Raju dowiedział się,
gdzie mieszka Mogouay i miał mu pomóc w tym roku. A wasze chocobo.
- Obawiam się, że nie ma ich u nas w tej chwili - odrzekł zmartwiony Mojito -
Kilkadziesiąt moogli, przewiozło chorego Mogouaya do Doguerreo. Tam mają
bardzo dobrych lekarzy, kupo, więc pomyśleliśmy, że wyleczą go na czas. Nie
wygląda jednak na to. Pan powiedział mi, kupo, że jak nie będzie go dzień
przed wigilią, to nie zdąży wysłać prezentów. Liczyliśmy na to, że zdąży
przed czasem, kupo, ale w tym roku chyba nam się nie uda.
- Wszystkie chocobo poleciały z Mogouayem? - zapytał się Stilzkin
- Co do jednego, kupo. Do tego znaczna część zespołu pomocników udała się
do centrali Mognetu, żeby pomóc Artemicion naprawić maszyny. Zostałem tutaj
tylko ja.
Wszyscy zaczęli się zastanawiać. Mene nagle wstał, wyglądając jakby miał
jakiś pomysł.
- Nie macie może zapasowych sań, kupo? - zapytał się gospodarza.
- T.. tak, kupo - odrzekł zdziwiony Mojito - ale bez ośmiu chocobo w zaprzęgu
na nic nam one.
- Mamy Choco - odparł - on, kupo, pociągnie zaprzęg.
- Przecież to niemożliwe, kupo - zdziwił się Mosh, patrząc na ptaka, który
uniósł głowę i spojrzał na moogle - Nawet on nie udźwignie sań i
wszystkich prezentów, kupo.
- Zaufajcie mi, kupo - powiedział Mene uśmiechając się - Mam pomysł.
Mosh i Stilzkin podźwignęli się z siedzeń, patrząc na niego z nową nadzieją
w oczach. Mojito również wstał, nie wiedząc co powiedzieć.
- Pokażcie mi te sanie, kupo - powiedział do niego Mene - Ja i Choco, kupo,
zajmiemy się transportem, a wy w tym czasie spakujcie prezenty.
W chwilach, w których zaczyna się tracić nadzieję, dobrze jest mieć pod ręką
kogoś, kto powie ci co masz robić, mając jakiś plan. Mene wyglądał w tym
momencie na takiego, więc pozostałe moogle zgodziły się z nim, mając
nadzieję, że wie co robi. Mojito zaprowadził Mene i Choco do sporego
pomieszczenia, w którym stały osamotnione sanie. Były naprawdę wielkie,
bogato zdobione i na pewno ciężkie. Z ich przodu znajdowały się pasy, do których
zaprzęga się osiem złotych chocobo, aby te uniosły sanie w powietrze. Mojito
zostawił dwójkę, która zaczęła coś kombinować z saniami, sam zaś wraz
wrócił do reszty i zaprowadził ich do składziku, w którym zaczęli pakować
sterty prezentów do kilkudziesięciu worków.
- Dobra, kupo, to był ostatni worek - powiedział Mosh, dociągając zapełniony
po brzegi różnokształtnymi paczkami worek do sań i upychając go z tyłu.
Sanie wyglądały makabrycznie. Na ich tyle znajdował się wielki stos powiązanych
ze sobą worków z prezentami, zaś do niech przyczepiono jednego tylko biednego
Choco. Mene ograniczył swoje przeróbki sań do odcięcia od nich zaprzęgów
na pozostałe 7 chocobo. Sam usadowił się na ich przedzie, trzymając w rękach
lejce. Pakowanie prezentów zajęło im więcej niż przewidywali. Teraz zostały
im co najwyżej 2 lub 3 godziny, aby rozwieść wszystkie prezenty po świecie.
- Chyba najwyższy czas ruszać, kupo - krzyknął do pozostałych Mene - Otwórzcie
mi bramę, kupo i trzymajcie za nas kciuki
Mene, pokazał palcem na wielką bramę, zajmującą prawie całą jedną ścianę
sali, przez którą zapewne wylatywać maja sanie.
- Chyba nie myślisz, kupo, że polecisz sam - odparł Mojito - tylko ja z was
wszystkich umiem roznosić prezenty.
- Ja mogę rozpakowywać worki - spokojnie powiedział Stilzkin.
- Ee... kupo... ktoś je musi chyba jeszcze podawać? - Mosh zadał pytanie
retoryczne.
- Ehh.. kupo... dobra - zgodził się w końcu Mene - właściwie to przy takim ciężarze,
kilku dodatkowych pasażerów nie zrobi różnicy, co nie Choco.
Ptak nie wyglądał, popatrzył się dziwnie na Mene i na stos prezentów przywiązanych
do sań. Chyba sam nie wierzył Mene, że będzie w stanie unieść taki ładunek.
Mosh i Mojito otworzyli bramę, przez którą od razu wdarł się zimny wiatr.
Zamieć ciągle trwała, z tą różnicą, że teraz była noc i widoczność była
jeszcze gorsza. Wsiedli do sań, zajmując strategiczne pozycje i z
wyczekiwaniem spojrzeli na Mene.
- Dobra Choco - moogle zdjął plecak i sięgnął do zaczął w nim grzebać -
jak dam ci znać, masz lecieć do najbliższego miasta najszybciej jak
potrafisz. Zrozumiano?
Choco wydał pełne zdziwienia i irytacji "Kweh". Mene wyjął z
plecaka dziwną roślinę. Przypominała nieco podłużną, czerwoną paprykę.
Choco spojrzał na nią i uniósł głową, w geście zdziwienia. Kiedy
pozostali mieli się właśnie zapytać, jak jakaś tam papryczka miałaby pomóc
ptakowi w udźwignięciu prezentów, Mene odwrócił się do nich.
- Lepiej się teraz trzymajcie - powiedział, mocniej ściskając lejce - Może
trochę rzucać, kupo.
Zrobił zamach i rzucił roślinkę w górę przed siebie. Choco wyciągnął głowę
i złapał ją w locie, połykając w całości. Przez chwilę nic się nie działo.
Potem zaczęło się dziać aż za dużo. Przez moment widzieli, jak z ust ptaka
zaczyna wylatywać dym. Potem cały krajobraz się rozmył, w niesamowitym pędzie.
Nim zdali sobie sprawę, byli już wysoko w powietrzu, pędząc chyba jeszcze
szybciej, niż gargant, podczas ślizgu. Choco machał skrzydłami tak szybko,
że nie dało się ich nawet zauważyć, wydając przy tym dziwne odgłosy. Mene
ledwo trzymał się lejc, a pozostała trójka przykleiła się do worków z
prezentami. Zamieć ciągle panowała, oślepiając ich i chłoszcząc po twarzy
zimną mieszanką wody i śniegu. W końcu ptak zaczął robić ciasne koło nad
jakimiś górami. Daleko w dole widzieli jakąś budowle, najwyraźniej
zamieszkaną przez ludzi. Ptak zaczął lecieć coraz niżej i niżej, aż w końcu
sanie zaczęły prawie dotykać sklepienia olbrzymiej budowli.
- To Esto Gaza - krzyknął Mojito do Stilzkina - podaj worek.
Podróżnik zniknął w ich stercie i po chwili wyłonił się z jednym.
- Tutaj możemy rzucić cały, kupo - krzyknął jeszcze raz Mojito - Oni tutaj
wszyscy mieszkają, kupo, pod tą wielką kopułą.
Stilzkin wymierzył i wyrzucił worek z sań. te spadł z dużą i uderzył w
kamienną posadzkę, tuż przed wielką bramą, gdzie. Chocobo zaczął nieco
zwalniać. Mene to wyczuł i sięgnął do plecaka po następną papryczkę.
Zaczęli już jechać saniami po dachu kopuły, kiedy wyrzucił przed siebie roślinę,
od razu została pochwycona przez ptaka. Nim się obejrzeli znowu lecieli wysoko
nad oceanem z zawrotną prędkością.
- Czym ty go karmisz, kupo? - zapytał się Mojito, bardzo zdziwiony i będący
pod wielkim wrażeniem.
- Trupi Pieprz. Niezwykła roślina, kupokupo - odkrzyknął mu Mene, ledwo
trzymając lejce.
- To prawda, kupo - stwierdził prawdę oczywistą Stilzkin.
Znowu zaczęli kołować. Tutaj nie było już zamieci śnieżnej, przez co
widoczność było nieco lepsza. Miejsce, nad którym teraz się znaleźli, było
Conde Petie, czego dowiedzieli się od Mojito. Znów zaczęli kołować, jednak
teraz za wyrzucanie prezentów wziął się Mojito. Stilzkin rozpakowywał worek
i podawał prezenty Mosh'owi, który czytał do kogo mają one trafić. Widać
było, że Mojito miał w tym wprawę, bo za każdym razem trafiał bezbłędnie
przed drzwi domu lub do ogródka przed nim. Po kilkudziesięciu minutach Mene
wyrzucił kolejną roślinę, dzięki której zaczęli przemierzać ocean w
kierunku Kontynentu Mgły, obierając azymut na miasto Burmecia, odbudowaną
stolicę jednego z trzech państw.
- To ostatni prezent - powiedział Stilzkin, podając pakunek Moshowi.
- Grivanna Nori, ulica Mysiej Nory 11, kupo - przeczytał adres, podając paczkę
do Mojito.
Ten wziął zamach i rzucił prezent do budynku, nad którym właśnie
przelatywali, trafiając w jego dach, z którego pakunek zsunął się prawie dokładnie
na wycieraczkę.
- Masz wprawę, kupo - pochwalił go Mosh.
- Zabieramy się stąd, Mene - krzyknął Stilzkin - teraz do Dali, kupo.
Choco wykręcił ostro i zwiększył pułap, lecąc nad górami, w kierunku
Dali. Widząc, że ptak traci powoli siły, Mene znów sięgnął do plecaka.
Nagle z lewej strony zawiał silny, mokry, północny wiatr. Mene zobaczył, że
plecak z pieprzem zsuwa i szybkim ruchem rzucił się łapiąc go jedną ręką.
Nagle stracił równowagę i przewrócił się, łapiąc się jedna łapką krawędzi
sań, drugą trzymając wirujący pod wpływem wiatru plecak.
- Trzymaj się Mene - cała trójka przyjaciół rzuciła się, aby wyciągnąć
przyjaciela. Mojito siedzący najbliżej złapał go za łapkę, a Mosh i
Stilzkin zaczęli ciągnąć za niego. Nagle rączka plecaka urwała się prawie
bezgłośnie. Poleciał on w dół obracając się i rozsypując swoją zawartość.
Stracili cały pieprz. Przyjaciele wciągnęli Mene na pokład sań, patrząc
jak jego bagaż znika daleko w dole.
- A niech to, kupo - powiedział pełnym z przerażeniem w głosie Mene - nie zdążymy
na czas, kupokupo. Do tego jesteśmy zbyt wysoko, żeby bezpiecznie wylądować.
Choco zaczął wyraźnie tracić siły. Coraz wolniej machał skrzydłami, tracił
wysokość, a saniami zaczęło coraz bardziej rzucać.
- Co robimy, kupo? - krzyknął Mojito - Jak tak dalej pójdzie, to tu zginiemy.
- Ląduj Choco - krzyknął na ptaka Mene.
Niestety, pod nimi rozciągało się strome pasmo górskie. Ptak, pomimo
najlepszych chęci, nie miał gdzie wylądować.
- Niech każdy weźmie tyle prezentów ile uniesie - krzyknął Stilzkin -
przesiądziemy się na Choco i odczepimy sanie.
- A co z prezentami, kupo? - zapytał Mosh
- Albo one, albo my, kupo - odkrzyknął podróżnik
- Nie po to tyle przeszliśmy, żeby teraz wyrzucać to wszystko - odpowiedział.
Mosh przedarł się na przód sań i zaczął krzyczeć na ptaka.
- Choco, kupo! Dasz radę! Dolecisz kupo! Już niedaleko
Ptak jakby poderwał się nieco, jednak od razu opadł niżej. Jeszcze raz zaparł
się skrzydłami i zaczął szybciej machać, ale wydał z siebie krzyk bólu i
znów obniżył pułap, kierując się teraz prosto na łańcuch górski.
- Choco! - krzyknął Mene, z przerażeniem w głosie
Sanie przechylać się do tyłu. Wszystkie worki zaczęły wysypywać się z
tylnej części sań, zaś moogle złapały się lejc, aby również nie wypaść.
Ptak, nie mogąc już unieść takiego ciężaru zaczął opadać w dół, ciągnięty
przez wielkie sanie.
"Łup", rozległ się odgłos rozpadających się sań i uderzających
o drewnianą powierzchnię moogli. Mosh wypadł w końcu i poturlał się po równej
powierzchni, nie wiedząc do końca co się dzieje.
- Podwieźć was, kupo - odezwał się głos nad nim.
Wstał i zobaczył twarz Mogricha, na którego twarzy widniał pełen
satysfakcji uśmiech. Podniósł się i zobaczył w górze kilkadziesiąt
wielkich śmigieł, unoszących kolosalną machinę, na której stali ludzie, pomagający
teraz wstać pozostałym mooglom i zbierając rozsypane po całym pokładzie
worki z prezentami. Kilku ludzi odpięło od zaprzęgu nieprzytomnego z wycieńczenia
ptaka i, wraz z resztą podróżników, zabierali ich do kabiny pod pokładem.
- Witam na Red Rose 2, kupo - powiedział Mogrich, pomagając Mosh'owi wstać -
przez was musiałem opuścić kolację wigilijną u królowej, kupo. No ale jak się
dowiedziała o całej sprawie, kupo, to osobiście mnie poprosiła o pomoc wam,
wiedząc, że pod moją komendą, kupo, wszystko się dobrze skończy.
Mosh, który ciągle nie mógł się otrząsnąć z całego zamieszania objął
przyjaciela, w podzięce i razem zeszli pod pokład, gdzie wszyscy mogli odpocząć,
ogrzać się i napić ciepłego kakao. Za pomocą Red Rose 2 rozwieźli po
caluteńkim świecie prezenty dla grzecznych dzieci, ratując święta i samemu
doskonale zastępując w tym jednym roku Mogouaya.
- Koniec - rzekł Mogster zamykając książkę i biorąc łyk z kubka gorącego
kakao.
- Rany, braciszku - powiedział Moggy z szacunkiem i podziwem w głosie - ty to
znasz wiele bajek, kupo. A jak się to wszystko skończyło?
- No, kupo, tak jak zawsze - odparł stawiając kubek na stoliku obok ogniska -
wszyscy żyli długo i, kupo, szczęśliwie.
- No ale co się stało z Mosh'em, Stilzkinem, Mene i Mogrichem? - zapytał
jeszcze raz Moggy - Co dostali od Mogouaya w zamian za pomoc, kupo?
- Cóż, kupo - zastanowił się chwilę Mogster - a nie sądzisz, że sama
pomoc bliźniemu była dla nich wystarczająca nagrodą, kupo? Czy to, że dzięki
im spełniło się marzenie dzieci całego świata nie wystarczy? Czy przyjaźń,
którą zdobyli w trakcie podróży, kupo, i wszystkie ich doświadczenia i
przygody, nie są największą nagrodą, kupo?
Moggy zastanowił się chwilę patrząc na ognisko.
- Nie- odparł w końcu
Mogster wziął głęboki łyk z kubka.
- W takim razie powiem ci, kupo - powiedział spokojnie - że dostali
wielgachny worek Kuporzechów, których przejeść nie mogli do końca życia,
kupo. Mogrich'owi udało się zdążyć na deser po kolacji. Mene i Choco wrócili
do lasu po spędzeniu całych świąt w Raju Chocobo. Mosh wrócił do Alexandri,
gdzie zamieszkał w małej, przytulnej, ciepłej i bardzo dobrze oświetlonej
chatce na obrzeżach Alexandrii, a Stilzkin udał się na kolejną wyprawę, w
której opowiedział mooglom z całego świata o swoich przygodach, w tym mnie.
- Rany, kupo - powiedział znowu Moggy - Ale fajnie. Ty zawsze wiesz wszystko
braciszku.
- Staram się, kupo - uśmiechnął się starszy brat i pociągnął kolejny łyk
z kubka.
Komentarze (4)
Dodaj komentarz
Wpisz treść komentarza w opowiednim polu. Pamiętaj, że HTML jest niedozwolony.
Niezarejestrowani użytkownicy uzupełniają również pole autora.
Konieczna jest również weryfikacja niezalogowanych użytkowników.
Wypowiedzi obraźliwe, infantylne oraz nie na temat będą moderowane - pisząc postaraj się zwiększyć wartość dyskusji.