Informacja
Ten artykuł wymaga edycji, aby być zgodnym z nowymi zasadami SquareZone. Obecna wersja zostanie wkrótce dostosowana do standardów.
Bezludna wyspa... Kto z nas choć przez chwilę nie marzył, by znaleźć się na takowej... Zero cywilizacji (hahaha! Nie ma Windowsa! Hahaahah), zero wiecznie narzekających maruderów (i co? Ktoś się przyczepi do mojej głupoty? Nie, mogę być głupi jak tylko zechcę! Na co mi mózg, skoro jestem od ciebie silnijeszy?!), zero ludzi = zero problemów. Więc pytanie jakby samo się nasuwa: po cholerę mam zabierać na takową wyspę (dla przypomnienia: bezludną, to znaczy, bez nikogo oprócz mnie samego) postać z gry komputerowej/konsolwej/planszowej/innej? Przecież to mija się z celem! Fakt, może nam się znudzić takowe siedzenie na skale (wpatrzeni w powoli snujące się promienie słońca, po jakże niebieskim oceanie....) i zastanowieniu się nad sensem istnienia... Ale skoro już się znaleźliśmy na takiej wyspie, bez ludzi = bez problemów (kanibali nie ma – przykro mi, ale czytają nas nieletni, więc musze sobie darować opis brutalnego przyrządzenia tego soczystego mięsa, ale zainteresowanych odsyłam do szalenie klimatycznego filmu: „Drapieżcy”), to wypadałoby znaleźć sobie jakieś miłe gniazdko z widokiem na „morze”. Co tam, że nie mamy żadnego doświadczenia w rzemieślnictwie, w końcu nie od razu Rzym zbudowano – nauczymy się (kur....czaki! i czemu ja spałem na tej cholernej Technice?!). Na początek zaszywamy się w jaskini, znosimy do niej liście palmowe (czy co tam mamy pod ręką), po czym znajdujemy cokolwiek, co ma jakieś zaokrąglenie, a gdy już to znajdziemy, wystawiamy za jaskinię - może zacznie padać (bez jedzenia można przeżyć, bez wody - nie). Następnie, szybko coś miękkiego, przecież bez podusi to nie to samo... No piasek w łapy, przenosimy go do jaskini, przykrywamy liściem i zasypiamy, sami ówcześnie się przykrywszy drugą dozą liści (dla marzycieli – jaskinia + noc = zimno). Dobra, kolejny wspaniały dzień, kolejne wspaniałe problemy egzystencjalne... Po wydaleniu z organizmu niepotrzebnych substancji odżywczych (nieważne gdzie, ważne, byle z dala od naszej jaskini), udajemy się w celu poszukiwania jedzenia (nie, na wyspie jest sama roślinność, żadnych pająków, czy zwierząt drapieżców – chcemy jeszcze pożyć, prawda?) - ostatkiem sił wdrapujemy się na palmę, po czym jakimś cudem udaje się nam zrzucić na ziemię te 4 kokosy. Ich zawartość znika równie szybko, jak nasza wypłata po wizycie w domu pełnych rachunków. Następnie szukamy ostrego i w miarę masywnego kamienia (takiego, który się „przypadkiem” nie wyślizgnie nam z ręki), zaczynamy kosić te cholerne palmy. Jedna, druga... dziesiąta... czterdziesta czwarta (to dla wersji Easy, na Normalu – 10 dziennie, na Hard – 3)... Po czym udajemy się na spoczynek do jaskini. Kolejnego dnia naszego pobytu w „raju” szukamy sznura, by jakoś związać to wszystko. Ok, wyspa, bezludna... O właśnie – liany! (Ha! A śmiali się ze mnie, gdy oglądałem te filmy z Tarzanem! Ha!). Dobrze, materiały do budowy naszego małego pałacu przenosimy do naszego miejsca zamieszkania, na który z logicznego punktu widzenia, wybieramy drzewo (wiecie, dlaczego nikt nie buduje domów na plaży? Przez coś takiego, jak tajfuny...- kto oglądał „Dziewczyna z komputera”, ten wie, ten kto nie, niech żałuje, bo to naprawdę świetny serial komediowy). I tutaj w końcu przydaje się to doświadczenie zdobyte przy budowie podobnych domków na miejscowym podwórku. Gdy już wybudowaliśmy sobie nasze małe gniazdko (na całość potrzebujemy jakiś tydzień, dla perfekcjonistów miesiąc) rozkoszy intelektualnych rozmyślań, udajemy się (z impetem) w głąb wyspy, w celu zwiedzenia i znalezienia przydatnych przedmiotów – nóż by się przydał, może coś innego. Nagle naszym oczom ukazuje się ta kózka – całe stado! Jako że nie należą one do specjalnie wrogich człowiekowi, bierzemy dwie (wersja powyżej Easy – czaimy się w błocie ponad tydzień, czekając na dogodny moment, by ta cholerna koza nie dała nogi) - jedna na mleko, druga na mięso. Fakt, okrutne, ale na samych warzywach, to możecie przed komputerem przeżyć, a nie na bezludnej wyspie, gdzie trzeba siły i dużo witamin, by nasz organizm nie złapał infekcji – bez lekarzy bylibyście trupami w niespełna tydzień. Za patelnię służą nam 3 kije – 2 w kształcie procy, jeden na którym będzie pieczone mięso (zawsze mnie ciekawiło, jakim cudem ogień nigdy nie podpalał tych kawałków drewna, ale to nie mój problem). Ogień. No właśnie, skąd u diabła wziąć ogień na bezludnej wyspie? Hmm... Historia... Ludzie pierwotni... Plemiona... Eureka! No jasne, przecież możemy zawsze sobie pocierać patyczkiem o patyczek, bądź wyruszyć na poszukiwanie dwóch odłamów skalnych krzemu! Ok., ogień załatwiony, więc mięso spożyte... Pozostaje nam już tylko dalsze urządzanie mieszkanka, złapanie drugiej kozy w celach „godowych” (wybijesz całe ich stado = nie masz mleka ani mięsa) i rozmyślanie nad głupotą tego świata. Również można by się zająć plantacją bananowców (nie mam tu na myśli bananów – no dobra, te też – ale takie owoce w postaci melonów, których używają plemiona w celach otrzymania z nich mąki potrzebnej do placków... kurczę, czemu ja tego cholernego Discovery nie oglądam...). Dobra, ktoś może zauważyć, poniekąd słusznie zresztą, że temat artykuły każe mi wybrać bohatera/kę z gier, z którą chciałbym się znaleźć na bezludnej wyspie... Fajnie, ale po cholerę mi druga osoba, skoro sam sobie doskonale świetnie poradzę? Do towarzystwa... Ale w takim razie, po cholerę chciałem się znaleźć na bezludnej wyspie (przypominam, że bezludna wyspa = zero ludzi)? By odpocząć od towarzystwa... Jak sami w takim razie widzicie, bezludna wyspa jest przeznaczona dla samotników, indywidualistów, ludzi niezależnych.
Zanim zaczniesz czytać – wybrałem na towarzysza dziewczynę/kobietę, ponieważ nie jestem „odmiennej” orientacji... Tak, w końcu tu jestem! Sam na tej wspaniałej, dużej jak diabli, bezludnej wyspie! Bez ludzi, bez problemów! W końcu będę mógł się wyspać, w końcu będę mógł robić to, na co mam ochotę: spać, jeść, spać, jeść... spać... Dobra ale samotnemu nudnie by było, więc cóż... „Kandydatka numer 1 - to silna osobowość, o której już raz napisałeś artykuł, a który jak sam uważasz, jest twoim największym osiągnięciem. Jest drapieżna, włada magią ognia, ma świetnie zaostrzony nóż, a do jest silnie zdeterminowana w celu zabicia kotopodobnego stwora Lynxa! Taaaaak, oto przed tobą: Kiiiiiiid! Jej powiązania z szajką złodziejską „Radical Dreamers” nie są do końca jasne, ale śledztwo w toku. Kandydatka numer 2 - to ostra jak kot, seksowna jak diablica Millena - avatar boga zła i chaosu Valmara! Ma głęboko skrywane serce, które rozgrzeje nawet najbardziej w siebie zaopatrzonego cynika. Jej głębokie oczy dostarczą ci długich i niezapomnianych chwil gorących dyskusji na tle purpurowego Księżyca Valmara! Względnie zaprzecza jakimkolwiek bliższym kontaktom ze śpiewaczką boga Granasa Eleną, ale dodaje jej to tylko egzotycznego smaku. Kandydatka numer 3 - to biedna sprzedawczyni kwiatów Aeris, której smutek i troska spowodują u ciebie bóle głowy, ale której miłość rozgrzeje cię do czerwoności. Oczywiście tak jak i pozostałe kandydatki ma pewien sekret – a jest z nim związek z „wiedźmin wannabe” Sephirotem, jednak zarzeka się, to już przeszłość.” O cholercia! Tyle seksownych dziewczyn, każda może się ekonomicznie przydać no i te gorące dyskusje w nocy o poranku... Którą by tu wybrać... Hmm... Proszę o krótkie przypomnienie! „Kogo wybierzesz na swoja towarzyszkę po tej niebezpiecznej i tajemniczej bezludnej wyspie?! Czy będzie to:
a) Ognista kleptomanka Kid?
b) Dobrze wyposażona przez naturę Millena?
c) Czy może anorektyczka Aeris?”
Wybieram Millene! Nie, Aeris, nie Millene! Nie, czekaj Kid! No i zostaliśmy tu sami, we dwoje... Piszę ten pamiętnik, by uczcić w pewnej mierze jej pamięć, lecz nie wiem, jak długo będę mógł go kontynuować. Jestem już stary, czuję, że zbliża się mój koniec... Doskonale to pamiętam: Kid stała tam nieporuszona swoją aktualną sytuacją, ale w głębi serca czułem, że coś ją gryzie... Mój brzuch... Ładnie, na początek dostałem z pięści w brzuch, a potem zaczęła się gwałtowna wymiana zdań (po dziś dzień noszę na prawym ramieniu bliznę po jej nożu). Po pewnym czasie jednak Kid się uspokoiła. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że mogę jej wymazać z pamięci wspomnienia o Sergu i innych traumatycznych przeżyciach z jej życia. Kurczę, że też nie mogłem zrobić tego wcześniej, ale nic. Widząc mnie rannego (ja nadal krwawię! Aaaaaaaaaa!) zdjęła z siebie kamizelkę, po czym owinęła nią moją prawą rękę. Poczułem się dziwnie, jakbym zrobił najohydniejszą rzecz w całym moim nic nie wartym życiu, wymazując jej pamięć, ale jak to mówią: byle to przeżyć! Poszliśmy w głąb wyspy szukając schronienia na zbliżającą się noc. Kid ledwo co dostrzegła jaskinię, której wejście skrzętnie ukrywały panoszące się wszędzie latorośla. Pamiętam, że wtedy zasnąłem, gdy tylko Kid położyła mnie na występie skalnym. Nie pamiętam czy było to spowodowane utratą krwi, czy faktem mego zmęczenia. Gdy tylko się obudziłem, przed oczami miałem jej piękną twarz. Spała wtulona we mnie. Przez tę jedną krótką chwilę poczułem się tak naprawdę szczęśliwy... Poczułem, co to znaczy być „kochanym”... Kątem oka dostrzegłem owoce w postaci: paru bananów, kokosów, zaś dopiero po paru minutach poczułem, że zamiast leżeć na zimnej skale, leżałem na liściach palmowych, pod którymi znajdował się piasek, mający za zadanie złagodzić tę „twardość” skały. Delikatnie, byle tylko jej nie obudzić, zsunąłem się z tego tymczasowego łóżka... Zawyłem w myślach z bólu, gdyż rana zadana mi przez Kid, paliła mnie teraz jak diabli. „No nic, w ciągu miesiąca się zagoi, a poza tym – skoro boli, to raczej zakażenia mieć nie będę... Cudnie, bezludnej wyspy mi się zachciało, jakby nie mógł być to czterogwiazdkowy hotel...” pomyślałem, po czym rozejrzawszy się nieco po okolicy, wziąłem sporych rozmiarów liść palmowy i korzystając z noża Kid, zacząłem wycinać otwór w kokosach, starając się przy tym robić jak najmniej hałasu. Pomimo tylu lat dzielących mnie od tamtego momentu, nadal widzę w mych myślach twarz uśmiechniętej Kid, gdy tylko zobaczyła co ja robię, mimo tej rany... Taki tryb życia prowadziliśmy przez około miesiąc, codziennie stosując ten sam święty rytuał: kokosy, banany do jedzenia, woda pitna ze strumienia znalezionego przez Kid cztery dni później, zaś zasypialiśmy zawsze wtuleni w siebie, ogrzewając się nawzajem w te zimne noce. Do dnia dzisiejszego nie wiem czemu nigdy nie użyliśmy wrodzonej zdolności wskrzeszania ognia przez Kid, jednak tę kwestię udało nam się rozwiązać najpierw za pomocą dwóch patyków, następnie dzięki dwóm kamieniom.... Gdy ręka w pełni mi się zagoiła, to znaczy: mogłem sprawnie się nią posługiwać, wyruszyliśmy na poszukiwanie stworzeń zamieszkujących wyspę (chociaż Kid zarzekała się, że żadnych drapieżnych stworzeń nie widziała). Po paru godzinach wspólnej podróży dostrzegliśmy stado kóz pasących się na polanie, jak gdyby specjalnie do tego celu stworzonej. Zaczaiłem się po jednej stronie w krzakach czekając na nadążającą się okazję pochwycenia chociażby jednej kozy, podczas gdy Kid czekała za mną, ubezpieczając mnie w pewnym sensie. Po paru godzinach jedna z kóz odłączyła się od stada kierując się w naszą stronę. Nie wiem, czy to jakaś niewidoczna ręka ją do nas przyprowadziła, czy też może po tej stronie trawa smakowała jej lepiej, ale nie namyślając się ani chwili skoczyłem na nią, szybko chwyciwszy ja za rogi starając się ją przewrócić. Gdy tylko mi się ta sztuka udała, Kid szybko zawiązała jej nogi lianą, po czym wziąłem na plecy naszą zdobycz i wróciliśmy z powrotem do jaskini. Na nasze szczęście, kozioł był przedstawicielem płci żeńskiej, dzięki czemu mogliśmy się w pełni delektować kozim mlekiem. Oswajaniem kozy zajęła się Kid, podczas gdy ja, wyposażony w jej nóż, ścinałem palmy, szykując się powoli do budowy domku na drzewie. Zawsze mnie dziwiło czemu Kid nigdy nie narzekała na nasz los, czy też czemu śmiała się dobrodusznie słuchając moich narzekań. Jednak ilekroć słyszałem jej głos, wiedziałem, że spotkało mnie niesamowite szczęście... Minął kolejny miesiąc, tzw. materiałów w postaci liści palmowych jak i drewna palmowego mieliśmy pod dostatkiem. Zdziwiłem się, że obydwoje trzymaliśmy się nieźle na tej wegetariańskiej diecie od czasu do czasu urozmaiconej rybami przez Kid przyrządzonymi. Wiedziałem, że prędzej czy później będzie trzeba zapolować. Pozwoliłem Kid wybrać miejsce na nasz nowy dom, bo wiedziałem, że sam jak zwykle bym wybrał pierwsze lepsze. Gdy tylko potrzebne materiały zostały już zebrane w miejsce docelowe, zabrałem się do roboty. Kid z całych sił dopingowała mnie w tej czynności czy to przynosząc mi coś do jedzenia, czy do picia. Zawsze chciałem jej dać wszystko co tylko najlepsze, dlatego ten „dom” wyszedł mi nawet nieźle, jednak nie tak, jak wcześnie zakładałem. Z dnia na dzień coś usprawniałem i teraz u schyłku mego życia, gdy patrzę na to wszystko, to wiem, że jednak jeden ze swoich celów udało mi się osiągnąć. Żałuję, ze Kid nie jest już przy mnie... Gdy w końcu skończyłem budować nasz dom, zabrałem się za małą oborę dla naszej kozy. Budowa domu jak i obory trwała około 3 miesiące, jednak efekt końcowy przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Fakt, nie było tego dużo, gdyż na całość składał się jak gdyby jeden duży pokój, ale na nasze potrzeby w pełni to wystarczyło. Żyliśmy tak jak w raju, jednak po pewnym czasie postanowiłem zrobić Kid niespodziankę w postaci mięsa. Chyba wtedy miałem bardziej siebie na względzie aniżeli ją. Wstałem wcześniej niż zwykle, zabrałem nóż Kid, po czym udałem się na tamtejszą polanę, na której znaleźliśmy naszą pierwszą kozę. Zobaczyłem jedną, małą, idealną na upolowanie. Gdy podszedłem bliżej cały czas czając się zaroślach, zobaczyłem, że ma złamaną lewą, tylną nogę, co tylko ułatwiło mi zadanie. Koza broniła się, lecz nie miała szans w starciu ze mną, zwłaszcza, że to twarde życie dodało mi jednocześnie siły i kondycji. Zamiast do domu udałem się wpierw do jaskini, by jakoś przyrządzić nasz przyszły posiłek. Ostrożnie zdjąłem skórę, myśląc wtedy, że przyda nam się na poduszkę lub obrus. Wreszcie nastąpiło „patroszenie” mięsa. Szczątki zakopałem kilkanaście metrów dalej od jaskini, zaś z mięsem udałem się z powrotem do domu. Rozpaliłem ogień. Jakimś cudem ten i wiele innych razy udało mi się przyrządzić w miarę smaczny kawał mięsa, czasami doprawionego solą otrzymywaną z oceanu. Gdy tylko zobaczyłem Kid, ujrzałem jej pełne zimna spojrzenie, które do dziś napawa mnie lękiem i strachem. Popatrzyła na mnie jak na jakiegoś mordercę. Na szczęście po paru godzinach rozmowy i przeprosin udało mi się ją przekonać, że to co zrobiłem było koniecznie. Do końca życia jednak nie darowałem sobie tego czynu... Jak ja mogłem być aż tak głupi... Po jakimś czasie mieszkania na wyspie nie zwracaliśmy już uwagi na upływający czas: dni stały się miesiącami, miesiące zaś, latami. Czasami robiliśmy sobie nawzajem prezenty czy to w postaci smacznie przyrządzonego dania, czy też nowymi zwierzętami, a raczej nowymi kozami. Rzadko decydowaliśmy się na rozbudowę domu, lecz głównie, jak na ironię: ja chciałem Kid zapewnić w miarę przyzwoite warunki mieszkaniowe, lecz ta nigdy nie narzekała. Nie wiem czemu. W każdym razie razem żyliśmy na wyspie, a każdy dzień był dla mnie jak najpiękniejszy sen. Naszą monotonię przerywały różne zabawne zdarzenia, jak znalezienie ula czy też nowych owoców. Jestem już stary, zmęczony tym wszystkim... Przy mnie nie ma już Kid... Odeszła już tak dawno, może to było 4 lata, może 5 lat temu, nie pamiętam... Umarła w moich ramionach, w tym domu, ze starości, z uśmiechem na twarzy. Gdy odeszła - płakałem... Pierwszy raz w życiu zapłakałem rzewnymi łzami... Żałowałem, że skazałem ją na taki los: bycia tu ze mną, na tej przeklętej wyspie i egzystowania przy tych wszystkich niewygodach... Gdybym mógł cofnąć czas, gdybym mógł znowu się przenieść do tamtego okresu, gdybym mógł znów wybrać... Mam nadzieję, że mi kiedyś wybaczy... Pochowałem ją na występie skalnym, w miejscu, do którego zawsze przychodziła, by popatrzeć na zachód słońca. Wtedy w jej oczach dostrzegałem pewien rodzaj tęsknoty, zaś gdy pytałem, o czym myśli, to zawsze się uśmiechała, jednak niczego mi nie mówiła. Czuję, że nadszedł już mój czas, że jeszcze dzisiaj umrę... Gdy skończę to ostatnie zdanie, wypuszczę zwierzęta z obory, udam się na grób mej ukochanej, położę się i ze łzami w oczach przypomnę sobie śmiejącą się Kid, przeklinając dzień, w którym skazałem ją na życie tu ze mną, na tej przeklętej, bezludnej wyspie...
Komentarze (5)
Dodaj komentarz
Wpisz treść komentarza w opowiednim polu. Pamiętaj, że HTML jest niedozwolony.
Niezarejestrowani użytkownicy uzupełniają również pole autora.
Konieczna jest również weryfikacja niezalogowanych użytkowników.
Wypowiedzi obraźliwe, infantylne oraz nie na temat będą moderowane - pisząc postaraj się zwiększyć wartość dyskusji.